|
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kształcie, innego w kolorze. Przyklęknął, patrząc w dół jak zahipnotyzowany, a czerwie nienawiści rozpełzły się po jego skórze. - Potwór. Obrzydliwy morski potwór. Chwycił muszlę małża i z całej siły cisnął ją do wody. Słysząc plusk, homar zwarł się jak pięść i już go nie było. - Pociągnięcie tej linii z wodorostów to będzie piekielna robota. Strząsnął czerwie pełzające po skórze. Zszedł ze Skały Nadziei. Ostatnie trzy lub cztery stopy pokrywała zwisająca masa wodorostów. Tyle ich unosiło się na powierzchni, że morze przypominało tam ląd stały. - Odpływ. Wspiął się po skale i zaczął szarpać wodorosty, lecz bezskutecznie. Korzenie były tak mocno przyssane do skały, że trudniej je było oderwać niż skałoczepy czy małże. Niektóre wodorosty wyglądały jak wielkie krzaki zakończone pomarszczonymi torebkami pełnymi galarety. Inne przypominały długie szpady, o płazach i ostrzach drgających i pokrytych wyżłobieniami. Cała reszta była gładką, brązową skórą, zupełnie jakby zebrano tu pasy do szpad dla wszystkich oficerów świata. Pod wodorostami skała porośnięta była futrem kolorowych narośli lub pokryta czymś twardym i ozdobnym, przywodzącym na myśl nie upieczone ciasto. Był tam również Rumieniec Barmanki". Ciche bulgoty, piśnięcia i rozbryzgi. Trzymając się jedną ręką skały, drugą szarpnął kępę wodorostów. Zaklął, wspiął się z powrotem na skałę, powędrował Ulicą Główną aż do Bocianiego Gniazda i stanął, patrząc na morze i niebo. Drgnąwszy, ocknął się. - Nie trać czasu. Ruszaj się. Skierował się do rozpadliny, powiesił nóż na szyi i podniósł pas ratunkowy. Odkręcił zatyczkę, wypuścił powietrze i zszedł ze skały. Przewiesił pas ratunkowy przez ramię i zaatakował nożem korzenie wodorostów. Były nie tylko twarde twardością gumy, lecz również śliskie. Musiał znalezć odpowiedni kąt i odpowiednio przemyślne, pozbawione emocji podejście, aby wbić w nie czubek noża. Zbierał wodorosty na ramieniu, jak drewno na opał. Trzymał pas ratunkowy w zaciśniętych zębach i przeciągał liście pomiędzy nim a tasiemką. Zmienił pozycję, teraz chwycił się lewą ręką i rwał wodorosty prawą. To, co zebrał, zwieszało się grubym pasem z jego ramienia i opadało niżej kolan jak długa brązowa smuga. Poszedł do Czerwonego Lwa" i cisnął wodorosty na ziemię. Widziane z odległości zaledwie kilku stóp wyglądały jak niewielka plamka. Rozciągnął ich pasma, tworząc prostą, która miała przebiegać w poprzek linii rowów. W samych rowach wodorosty nie miały żadnego podparcia. - Muszę wypełnić rowy do tej wysokości, gdzie przecinają je wodorosty. Gdy wykorzystał już wszystkie, pas ciągnął się od Czerwonego Lwa" do Bocianiego Gniazda. Przeciętna jego szerokość wynosiła dwa cale. Wrócił do Skały Nadziei i zabrał więcej wodorostów. Przykucnął przy Czerwonym Lwie" i zmarszczył czoło. Przymknąwszy jedno oko, zamyślił się nad swoim dziełem. Linia była ledwie widoczna. Znów wdrapał się na urwisko. Od najdalszej z trzech skał dobiegł go nagły plusk. Obrócił się. Nic. %7ładnej piany, tylko pomarszczone zakłócenie równego rytmu drobnych fal. - Powinienem złapać rybę. Chwycił kolejne naręcze wodorostów. Gdy je ścisnął, galaretowate torebki pękły. Przyłożył jedną z nich do ust, lecz była bez smaku. Potem zaniósł do Czerwonego Lwa" następny ładunek i następny. Gdy ułożył wodorosty w pierwszym rowie, stwierdził, że od brzegu wciąż dzieli je stopa. Stał w rowie, z oczami wbitymi w czerwień i brąz wodorostów, i naraz poczuł, że ogarnia go zobojętnienie. - Dwanaście naręczy? Dwadzieścia? A potem, żeby jeszcze pogrubić linię... Umysł z taką jasnością dostrzega, co należy zrobić, i z góry oblicza koszty. - Odpocznę nieco. - Podszedł do Karła i usiadł pod pustym niebem. Wodorosty biegły cienkim paskiem przez skałę. - To gorsze niż wszystko, co robiłem do tej pory. Na dzisiaj mam dość. - Złożył głowę na kolanach i wymamrotał do cienia diagramu - linii z szarą kulką: - Odkąd nas storpedowali, ani razu nie srałem. Siedział w bezruchu, medytując nad działaniem swoich jelit. Niebawem jednak spojrzał w górę. Słońce powoli się chowało, sprawiając, że część horyzontu wydawała się osobliwie czysta i bliska. Gdy wytężył wzrok, zdawało mu się nawet, że dostrzega maleńkie fale, zakłócające idealną gładkość horyzontu. Między słońcem a Skałą Ocalenia tkwił jakiś biały punkt. Przyjrzawszy się uważnie, pojął, że to mewa, siedząca na wodzie i unoszona przez fale. Natychmiast też oczyma duszy zobaczył, jak ta mewa wzbija się w powietrze i leci na wschód, ponad morskim ramieniem. Być może jutro rano będzie szybować nad skalnymi czubkami i chatynkami Hebrydów lub podążać za pługiem orzącym jakiś irlandzki stok. W wizji, przyćmiewającej to jasne popołudnie, zobaczył oracza, który zamierza się czapką na skrzeczącego ptaka. - Wynoś się, już, i niech cię licho porwie! Jednakże ptak nie usadowi się na kamieniu granicznym, nie otworzy dzioba i nie przemówi jak w ludowych podaniach. Nawet gdyby był czymś więcej niż tylko latającą maszyną, i tak nie potrafiłby przekazać wiadomości o przerażonym człowieku na oblanej bezmiarem wód skale. Powstał i zaczął przemierzać Bocianie Gniazdo tam i z powrotem. Wyodrębnił pewną myśl i przyjrzał się jej. Może być i tak, że nigdy się stąd nie wydostanę. Mowa to potwierdzenie tożsamości. - Wszystko wokół mnie jest maszyną. O, ja was znam, wilgoci, twardości, ruchu. Nie ma w was miłosierdzia, ale i nie ma inteligencji. Ja mogę was przechytrzyć. Wystarczy, że przetrwam. Wdmuchuję powietrze do własnego pieca. Zabijam i zjadam. Nie ma się czego... - Urwał i spojrzał na zbliżającą się mewę; nie była jednak dostatecznie blisko, by pod jej bielą mógł dostrzec gada. - Nie ma się czego bać.
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkwiatpolny.htw.pl
|
|
Cytat |
Dobre pomysły nie mają przeszłości, mają tylko przyszłość. Robert Mallet De minimis - o najmniejszych rzeczach. Dobroć jest ważniejsza niż mądrość, a uznanie tej prawdy to pierwszy krok do mądrości. Theodore Isaac Rubin Dobro to tylko to, co szlachetne, zło to tylko to, co haniebne. Dla człowieka nie tylko świat otaczający jest zagadką; jest on nią sam dla siebie. I z obu tajemnic bardziej dręczącą wydaje się ta druga. Antoni Kępiński (1918-1972)
|
|