|
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
cowni niosły jawę miejsca i czasu oraz ich tu prawa. Nią jakby targany, w strojeniu się bezładnym, w podszeptach i zagrzewaniach wzajemnych wszczynał się śpiew w rytmach zgoła innych. A z tego głosów zamętu trysnęło nagle akor- dem pełnym i uderzyło w ulicę surmą pieśni, rzekłbyś, zdziwioną, jakby wytargniętą niespo- dzianie z pamięci tłumów. Z tym pokrzykiem: Warszawo! spadła pieśń w odmęt tłumnego zgiełku w zaszum ciżby już gorączkowy. ...świętą a pra a wą! zawodził w dalszym ciągu wrzaskliwym dyszkantem głos Jura w pojedynkę tylko. 119 Wspólny marsz zmógł ten nieład. Przez chwilę dudniało tylko kroków mrowie, słychać było chód: następ tłumów wielki jak po huku zerwanej tamy ta cisza powodzi najgrozniej- sza. Ktoś wątłą ręką chwycił profesora za ramię: ujrzał Wandy twarz w zadyszce nagłej i uczuł przez ten uchwyt ręki gwałtowne zabicie jej serca. Spojrzawszy przed się, puszcza go natychmiast i rzuca się w tłum. Nino! woła biegnąc. Lecz oto wyrwało się znów akordem pełnym z bezładnego zgiełku tłumów. ...świętą a pra a wą! poniosło tym razem ekstazą zgodną. Doświadczył przelotnie dziwnego wrażenia, że przestaje tu reagować własnym czuciem, że zapalność wspólnego już nerwu otumania mu głowę. Pchnięty gromady jakiejś naporem, nie tylko że ustąpił łatwo, lecz wpadł krokiem surowym w jej rytmy... Raz! raz! raz! zabębniła marszem krew w żyłach ruszona. Opamiętał się przecie, odął godnością i chciał się od tej ciżby usunąć precz, gdzieś na bo- ki. Raz! raz! raz! ponosił go następ mas ludzkich zwarty. W mrowiu szarym postaci jak kloce ciężkich mignęło coś strojniejszego i giętkiego zara- zem. Poznał! ta druga dziewczyna widziana dziś na salonach tamtych. Wyższą zdała się teraz w swym stroju ciemnym i bardziej zwartą w chodzie. Futrzane błamy kołnierza, prze- rzucone przez ramiona w tył, a rozchwiane w tym tempie, jaki kołysał, zda się, ulicą całą, dodawały sylwecie już na oko rytmu mocnego. Z rozgarem w oczach i na twarzy kroczyła przed najbliższą sobie gromadą ludzi, mimo woli w nią zapatrzonych i fascynowanych tym szparkim krokiem młodości. Ptasimi ruchami niespokojnej głowy obzierała się na nich wszystkich, biorąc od nich w zamian całą burzowość chwili w rozdęte nozdrza. Wanda?! zaklaskała nagle w ręce. Tłum je objął, wtulił w siebie. Profesor znalazł się sam wśród obcych naokół twarzy: to zamącenie mrowia ludzkiego rozbiło mu kompanię, a samego Bóg wie gdzie w tłoki wepchnęło. Ten marsz tłumów, ich następ twardy, nie wiadomo na jakie szańce, kroczył w tej chwili jakby pod rytmy głuchego młota walcowni, bijącego w dali. Chwilami czynił się z tego zgieł- ku tylko szum jakiś wielki. A gdy oko przecznicą między parkanami ku rzece niespodzianie wybiegło, zdało się przez chwilę, że to Wisła szumi tak wezbranym prądem wód mętnych. Tymczasem w orkiestrze tłumów pomieszały się jakby nuty: ktoś inny chwycił snadz ba- tutę, bo oto nad te głowy, nagle znów rozchwiane, wyrzucił się krzykiem śpiew inny: ...Sędziami będziem wtedy my! Raz! raz! raz! wybijał z dala w przynagleniach rytmem zmylonym młot walcowni swe głuche łomoty metaliczne. ...Sędziami będziem wtedy my! przyniosło wrzaskiem echa z oddali. Nad głowami ludu zawisał na parkanie Franek, zwinny jak wiewiórka. I rozglądał się cie- kawie żółtym łbem lecz nie za pochodem patrząc, a w przeciwnym kierunku. Nadstawiał chrapów, strzygł uszami. Nagle wetknął w gębę cztery palce, świsnął przerazliwie i rzucił się z góry w tłum jak w wodę. Nurował w tłoku, roznosił świst donośny: siał popłoch. Z dala po brukach ostrych dał się słyszeć tętent drobiony. Na łukowy zakręt ulicy wyrzu- cały się w pędzie kudłate głowy małych koni, twarze ludzkie do ich szyi przywarte i ramiona białym łyskiem zamachnięte. 120 Nina podzwignęła się dłońmi i przysiadła na brukach, zdziwiona tak nagłą ciszą i pustką naokół. Koń! koń biegnie! wykrzyknęła nagle w głos, widząc, jak okułbaczone bez jezdzca zwierzę, wpakowawszy się tupotem ciężkim na trotuar, wącha łbem niespokojnym tę śliską drogę, osadza się przed czymś i w nagłym młynku a iskier skrzesaniu rzuca się w cwał wy- ciągnięty: pędzi w ogromnym tętencie wśród ulicy głuchej. Tuż, tuż przed jej stopami przeleciał, bijąc się po bokach rozkołysanym strzemieniem. Czyjaś ręka wyciąga się za nim z daleka. Porwał się ktoś prężnym skokiem z ziemi, prze- biegł kroków kilka i zwalił się znów, a ramieniem wyprężonym drgawkowo zda się wciąż macać przed sobą wypuszczonej z rąk uzdy. Na brukach, kędy okiem sięgnąć, widać czapki, kapelusze, laski, ciemne chusty babie i pstre parasolki. Pod płotem samym leży coś, jakby spadłe z niego: okrycie męskie długie, czarne, wzdęte nieco nad bruk... Targnięta lękiem instynktu, patrzała z czujnością zwierzęcia nieomal. Sterczą spod tego palta nogi sztywne. Serce jej ścisnęło się nagłym skurczem i zaparł oddech przerażeniem rzeczy najstraszniej- szej, widzianej po raz pierwszy młodymi oczami. Powieki zapadły ciężko; jak gdyby dłoń jaka opiekuńcza i surowa przysłoniła jej oczy: Nie patrz! W duszę nie bierz! Koń! koń! uradowała się znowuż żywemu stworzeniu w tej pustce grobowej. Wraca! myślała z ciepłą jakby otuchą, gdy głowa osłabła opadała równocześnie w tył. Ciemieniem uderzywszy o bruki, słyszy tym wyrazniej rytmiczne podrywy cwału... Nie, po co pod mur? Po co? upierała się kapryśnie w czyichś ramionach. Kiedy wszystko jedno. Zaraz wstanę. Dziękuję panu. Niech się panienka nie boi nic! wołano nad nią śpiewnie, jak w polu: z akcentem na ostatnim słowie. Gdzie jest koń? A mnie on co?! Nie mój. I jest o czym myśleć teraz! Takie wszystko strasznie dziwne... Niby co? Boli głowa? Opatrzą. Przyklęknął nad nią, by obejrzeć głowę ranną. Lecz gdy w twarz jej spojrzał, mimo suro- wości w oczach, błysło w nich coś przelotnego, jak to zawsze u mężczyzn, gdy który z nich znienacka na nią spojrzy. Już nie chylił jej głowy ku sobie, lecz sam się nad nią zginał; kape- lusz zdejmował powoli i ostrożnie, aby jak najmniej bólu przyczynić. Patrzał uważnie, włosy rozgarniał dotknął raz i drugi: syknęła z bólu. A on rozchmurzył się nagle, odjął ręce za- krwawione przy tej robocie i, powstając z kolan, chował Je w kieszenie z delikatności dla niej: by nie płoszyć. %7łe aksamit mówił to dobrze. I te szpilki. A potem włosów tyle. Na tym się i oślizgłe. Ledwo co skubnął. Tylko wstrząchnął nieco głowę, stąd dygotka i gorączka. I opada stąd
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkwiatpolny.htw.pl
|
|
Cytat |
Dobre pomysły nie mają przeszłości, mają tylko przyszłość. Robert Mallet De minimis - o najmniejszych rzeczach. Dobroć jest ważniejsza niż mądrość, a uznanie tej prawdy to pierwszy krok do mądrości. Theodore Isaac Rubin Dobro to tylko to, co szlachetne, zło to tylko to, co haniebne. Dla człowieka nie tylko świat otaczający jest zagadką; jest on nią sam dla siebie. I z obu tajemnic bardziej dręczącą wydaje się ta druga. Antoni Kępiński (1918-1972)
|
|