|
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
uderzyła jak piorun z jasnego nieba wiadomość o zawieszeniu broni. Dyskutowaliśmy nad tym, czy będą prowadzone pertraktacje, czy też chodzi o pogrzebanie trupów. Wszyscy się łudzą, że zmieni się coś na lepsze. W powrotnej drodze zaskoczył mnie dziwny nastrój. Nad miastem panowała potworna cisza. To milczenie zapowiadało jakiś koniec wszystkiego, co we mnie jeszcze trwało. Cisza. Tylko ogień pożarów chwiał się i niespokojnie falował. Pełzał po murach i wspinał się w górę. Tańczył po dachach, wyciągając w niebo długie ramiona płomieni. Niebo żarzyło się czerwonym blaskiem. W domu dowiedziałam się, że Warszawa się poddała. Ogrom tego nieszczęścia nie mógł mi się pomieścić w głowie. Poczułam się słaba, bezradna i zdradzona. Tyle ofiar, tyle wysiłku zbiorowego i wszystko na marne? Ponosiło mnie, aby gdzieś biec, tłumaczyć, protestować. Rozpacz dławiła gardło. Nie mogłam znieść tej straszliwej ciszy na mieście i świadomość, że nie zerwie się już burza grzmotów armatnich, nie nadlecą gwiżdżące granaty. Wolałabym, aby to piekło trwało nadal, byle bronić się dalej i nie przeżyć tej hańby. Wiadomość o poddaniu obiegła miasto lotem błyskawicy. Na ulicach zapanował dawno nie widziany ruch. Jak z mrowiska poruszanego kijem wyległy ze schronów i piwnic tłumy ludzi. Pozornie wymarłe od tej pory miasto zaroiło się na bladych, wymizerowanych twarzy. Odurzeni powietrzem jak błędni snuli się po mieście, z przerażeniem oglądając skutki oblężenia. Spalone szkielety domów, rozłupane kamienie, rozwalone jezdnie, barykady, gruzy i nie pogrzebane trupy zwierząt. Zgłodniali wyciągali kawałki padliny. Na obdarte szkielety rzucały się potem wychudłe bezdomne psy. Postanowiliśmy, że wyjeżdżamy z Warszawy, jak tylko dostaniemy przepustki, które Niemcy zaczną wydawać po oficjalnym zajęciu stolicy. W domu bałagan jak w cygańskim obozie. Poza naszą rodziną kwateruje dziekan i chłopcy z rowerami włącznie. Wszyscy śpimy pokotem na podłodze i żywimy się sardynkami i winem, bo to jedyne produkty, które można kupić. Zdobywanie wody stało się głównym problemem. Do każdej studni kilometrowe ogonki. Pilnujemy się nawzajem, żeby nie przesadzić przy myciu. Pazdziernik 1939 Smolice Pierwszego Niemcy oficjalnie wkroczyli do Warszawy. Z okien mieszkania na Smolnej widzieliśmy, jak od Pragi ciągnęły sznury samochodów pełne żołnierzy. Uradowane, triumfujące gęby, po których nie znać ani głodu, ani zmęczenia. Ryczeli na całe gardło w takt orkiestry. Ciężko było patrzeć i słuchać. Azy kręciły się w oczach. Po paru dniach dostaliśmy przepustkę i opuściliśmy miasto. Rodzice z siostrami i dziekanem samochodem, a ja z Aleksym, Jerzym i stajennymi miałam eskortować platformę z rzeczami i konie wyścigowe ze Służewca. Wyruszyliśmy o zmroku i do Gołaszewa, gdzie wyznaczone było spotkanie z rodziną, dobrnęliśmy o jedenastej w nocy. Stryjostwo witali nas jak zmartwychwstałych. Poczta pantoflowa doniosła już, że cała Warszawa w gruzach i nikt się nie uratował. Opowiadając nasze przeżycia dawaliśmy koncert apetytu przy stole. Skromna, improwizowana kolacja wydała się ucztą. Drugą rozkoszą była kąpiel. Czułam się jak w niebie, zasypiając na wygodnym łóżku, nareszcie czysta i syta. Cisza aż dzwięczała w uszach! Na szosie łowickiej panował ogromny ruch. W kierunku Warszawy ciągnęły niemieckie tabory, maszerowały ze śpiewem uzbrojone po zęby oddziały. W stronę Sochaczewa, jak bydło zaganiani, szli polscy jeńcy. Rozbrojeni, bez pasów, płaszczy, często bez butów wlekli się brudni i wychudzeni. Cały kraj przedstawiał równie smętny obraz. Rozwalone drogi, zgliszcza spalonych wsi i wysadzone mosty. Przy drodze rozbite samochody, wozy i karety. Unieruchomione czołgi i ciężarówki. Wokoło poniewierały się części broni, pordzewiałe hełmy i szczątki karabinów. Szmaty zbutwiałej odzieży, tornistry i strzępy butów żołnierskich. Pod osmalonymi drzewami rzędy mogił z wbitymi patykami w kształcie krzyża. Z ubogich deseczek czas i jesienna plucha zmazały już nazwiska ofiar, pogrzebanych w pośpiechu. W Sochaczewie czekaliśmy godzinę. Most na Bzurze był wysadzony. Pontonowy przepuszczał najpierw transporty niemieckie. Granice Smolic przekroczyliśmy już nocą. Rozglądaliśmy się z niepokojem, czy nie zobaczymy śladów bitwy, czy nie spalono budynków? Ale wszystko stało tak, jak miesiąc temu, jak gdyby zamarło w czasie. Auto wsunęło się cichutko aleją wjazdową, głaszcząc światłem reflektorów gazony i krzewy. Dom, nagle oświetlony, wyglądał jak wyrwany z czarnego tła nocy. Odetchnęliśmy! Nie został ani spalony, ani zburzony i znów jesteśmy tu wszyscy razem. Na sygnał samochodu wybiegła służba i zgraja psów. Nie spodziewano się nas. Czekano ciągle Niemców, których tu jeszcze nie było. Zaczęły się powitania i pytania. Doszły plotki, że widziano nas zabitych na szosie lub że "narzeczony panienek" wywiózł wszystkich za granicę. Stadnina już wróciła. Część koni poginęła w czasie nalotu, Barda Niemcy zabrali pod wierzch. W czasie tych pytań i opowiadań psy szalały jak opętane, skacząc i skowycząc z radości. Stopek, w obawie, abym mu znów nie zginęła na tak długo, nie odstępował mnie na krok, a teraz wślizgnął się do pokoju. No, ale dość pisania, bo ziewam jak rekin! Chłopcy z końmi dojechali dwa dni po nas. Zarekwirowali im siodła i zgubili Alhambrę, która uciekła pod Aowiczem. Czterech ich było i nie zdołali dopilnować kilku koni! Jestem przekonana, że gdybym była z nimi, klacz by nie zginęła. Od powrotu nasz dom to istna zajezdnia. Nie ma dnia, żeby ktoś nie wpadł. Ludzie jeżdżą po kraju i szukają się nawzajem. Między innymi przyjechała ciocia Tola pytając o Jurka i Andrzeja. Fakt, że ich u nas szuka, dowodzi, że wie o ich uczuciach. Dzięki temu dowiedziałam się, że Jurek miał przydział do lotnictwa, a Andrzej pierwszego dnia wojny zgłosił się na ochotnika. Prosił mnie listownie o nierobienie głupstw, a sam poszedł na front! Umierałam z niepokoju, dopóki następny gość nie przywiózł wiadomości, że widziano go już po zakończeniu działań wojennych. Martwi mnie teraz fakt, że nie przyjeżdża ani nie pisze. Wszyscy mówią o wysiedleniach, ale nikt nie wie, gdzie będzie granica. Audzimy się, że nas nie ruszą, więc rozpakowaliśmy kufry i doprowadziliśmy dom do stanu poprzedniego. Pisarz nie wrócił jeszcze z wojny, więc, jak mogę, pomagam w gospodarstwie. Wstaję wcześnie, sterczę przy wykopkach, zapisuję dniówki i gatunki kartofli lub pilnuję siewów i odstawy buraków do cukrowni. Przeważnie całe dnie spędzam konno w polu. Tylko że teraz z obowiązku, a nie dla przyjemności jak dawniej. Czasami jednak wraca dawna kawaleryjska fantazja. Skoczyłam kiedyś przez stojący w polu wóz z kartoflami. Komiczne było przerażenie fornala, gdy tak nagle przepalantowałam mu za plecami. Listopad 1939 Smolice Poznańskie zaczęli już terroryzować. Pan Taczanowski opowiadał o dantejskich scenach, jakie odbywają się przy wysiedleniach. Podobno rozstrzeliwują całe rodziny, jeśli się dowiedzą, ż ktoś walczył na froncie. Mamusia pojechała do babuni do Krakowa, tatuś z W. Ledochowskim do Koła. Idealny moment, aby udać się w poszukiwaniu Alhambry. Nikt mi nie może zabronić. Chłopcy stajenni objaśnili, gdzie klacz uciekła. Wzięłam bryczkę jednokonną, worek owsa, parę drobiazgów i ruszyłam w drogę. Pierwszego dnia zajechałam do wujostwa Wyganowskich w Pokrzywnicy. Był tam Andrzej! Nareszcie wszystko się
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkwiatpolny.htw.pl
|
|
Cytat |
Dobre pomysły nie mają przeszłości, mają tylko przyszłość. Robert Mallet De minimis - o najmniejszych rzeczach. Dobroć jest ważniejsza niż mądrość, a uznanie tej prawdy to pierwszy krok do mądrości. Theodore Isaac Rubin Dobro to tylko to, co szlachetne, zło to tylko to, co haniebne. Dla człowieka nie tylko świat otaczający jest zagadką; jest on nią sam dla siebie. I z obu tajemnic bardziej dręczącą wydaje się ta druga. Antoni Kępiński (1918-1972)
|
|