|
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wybierając meble, sprawdził on przy okazji, czy będę się nadawał do wieszania jego paradnej szabli. Jestem urodzonym pacyfistą i dzwiganie narzędzi mordu zgoła nu się nie uśmiechało. Cóż, kiedy byłem właściwie już zadatkowany, i subiekt, gnąc się przed panią Lilpopową w ukłonach i rozpływając w uśmiechach, rozkładał bezradnie ręce. Głośna dyskusja wywabiła z kantorka samego Thonet, który przybył akurat, aby sprawdzić rachunki. Elegancja pięknej cudzoziemki musiała zrobić na starym lowelasie duże wrażenie, skoro gniewnym machnięciem lewej ręki odprawił przestraszonego subiekta, a prawą już niósł ku ustom dłoń młodej damy, przepraszając ją stokrotnie za grubiaństwo personelu. Oboje przybliżyli się do mnie, pani utkwiła we mnie swe jasne oczy, gładząc jednocześnie opiętą w nicianą rękawiczkę dłonią mój dumnie sterczący korpus. W jej twarzy dostrzegłem z satysfakcją oznaki pożądania. Thonet patrzył też z przyjemnością na jej zaróżowione policzki i rozdęte nozdrza, kiwając przyzwalająco głową. Transakcja została przypieczętowana i po dwóch dniach, starannie opakowany w trociny, jechałem koleją warszawsko-wiedeńską na północ, ku nowej ojczyznie, z którą losy moje związać miałem na dobre i na złe. Wierciłem się w swym trocinowym posłaniu, przebierając wszystkimi trzema nogami z niecierpliwości, z tęsknoty, z chęci ujrzenia mojej pani. Jakże kruche jednak bywają nasze marzenia, jak rzadko możemy być sternikami własnego losu. Kiedy wniesiono mnie do pałacyku Lilpopów, rozpakowawszy uprzednio na podjezdzie i otarłszy z kurzu podróży, a lokaj w nicianych rękawiczkach i kamizelce w paski starał się znalezć dla mnie najlepsze miejsce między stojącym zegarem o pozłocistej tarczy a rozłożystą palmą, naturalnie pod dyktando stojącej na schodach wiodących w górę, odzianej w uroczy łososiowej barwy dezabil pani, otwarły się z trzaskiem dębowe solidne drzwi rzezbione w liście akantu, z klamką w kształcie lwiej głowy, i stanął w nich sam Lilpop. Ubrany był w surdut, wokół stojącego kołnierza koszuli snuła się czarna krawatka spływająca swobodnie na wykrochmalony gors. Postawę miał szlachetną i wyprostowaną, wydatny nos nad starannie wyszczotkowanym wąsem zdradzał siny charakter, lekko zarysowujący się podbródek natomiast skłonność do otyłości. Stał tak, przyglądając mi się badawczo, z namysłem wiodąc wzrokiem wzdłuż mego smukłego korpusu, a ja, mimo całej sympatii, jaką wzbudzały we mnie zarówno jego nieposzlakowana elegancja, jak i fakt, że był mężem kobiety, którą uznałem w głębi serca za swoją dozgonną panią, siódmym zmysłem wyczułem, że moje uczucie jest jednostronne i nigdy nie uda mi się wzniecić w tym człowieku, zapewne staroświeckim i nie pojmującym przemian współczesnego świata, żadnych żywszych uczuć poza niechęcią. Wyrok wyczytałem w jego siwych oczach, i ta świadomość sprawiła, iż kończyny moje zdrętwiały powiedziałbym, gdyby to było stosowne, iż zdrewniały i byłbym upadł, gdyby nie lokaj podtrzymujący mnie swą urękawicznioną ręką. Nie słyszałem, co się dalej działo, a raczej pamiętam niezbyt dokładnie spokojny, lecz stanowczy głos męski, oświadczający, iż coś takiego to coś takiego to miałem być ja, ja sam osobiście, co za hańba dobre jest w szatni restauracyjnej lub w teatrze, a nie w hallu szanowanego i szanującego się domu. Moja pani oponowała, lecz bez żaru, któregom mógł się po niej spodziewać. Ostatecznie wsunięto mnie wstydliwie za palmę. Nie było to takie najgorsze, mogłem wszak pozostać w tym domu i widywać panią choćby przelotnie, ale przyznam, że moja ambicja została głęboko ugodzona. Z czasem a lubię oddawać się marzeniom, dziś nie tak częsty jak w dniach młodości, doświadczenie życia wypaliło we mnie optymizm, tak niezbędny, aby myślą ścigać poprawę losu zacząłem sam siebie przekonywać, że wszystko się ułoży, i Lilpop przywyknie do mnie, może nawet polubi, i powolutku, cal po calu, zaczną mnie wysuwać z mego zakrytego kąta, aż wreszcie zajmę honorowe miejsce w hallu, które z racji urody i pochodzenia słusznie mi się należy. Towarzystwo miałem nie nadzwyczajne: stara palma cierpiąca na suchoty, narzekająca wiecznie, że znów ją zapomniano podlać, zegar będący mimo imponującego wyglądu obsesjonatem przerywającym każdą pogawędkę pytaniem o dokładny czas, gdyż ciągle mu się zdawało, iż idzie za wolno, tak że nawet mu radziłem, by się poddał psychoanalizie, ale na tej warszawskiej prowincji prace młodego wprawdzie wówczas jeszcze Freuda w ogóle nie były znane, a wreszcie kilka bufonowatych krzeseł i duża chińska waza, której w ogóle nie rozumiałem, czy to dlatego, że mówiła wyłącznie po chińsku, czy też że bulgotała, ponieważ zawsze stały w niej świeże kwiaty. Nigdy nie mogłem tej zagadki rozstrzygnąć. Jedyną odmianę w mym dość monotonnym bytowaniu stanowiły liczne przyjęcia, herbatki tańcujące, wizyty towarzyskie, które czyniły z naszego domu nader ruchliwe i chętnie odwiedzane miejsce. Na mnie wprawdzie mało kto zwracał uwagę, kontakt bezpośredni miałem raczej z lokajem i okryciami gości, ale był to dla mnie okres niezmiernie pouczający, który, pozwalając mi poszerzyć znacznie horyzonty, odwrócił moje wrodzone zainteresowania od sztuki i skierował je, jak się miało w odległej wprawdzie jeszcze, ale przewidywalnej przyszłości pokazać na moje nieszczęście w kierunku polityki i zagadnień społecznych. A początki były dość niewinnie. Państwo prowadzili dom otwarty, bywali u nas ludzie z towarzystwa, bywali także młodzieńcy, których stroje i maniery pozostawiały wiele do życzenia. Zanim zacząłem się nieco orientować, iż nasz wspaniały, bogato zdobiony pałacyk z jego salonikami jest nic tylko miejscem spotkań towarzyskich, ale również dyskusji o charakterze politycznym, ścierania się obrazoburczych poglądów na organizację społeczną, urządziłem sobie zabawę w zgadywanie, do kogo należą okrycia, jakie właśnie wieszano na mych zawsze szeroko otwartych, oczekujących ramionach. Bardzo szybko nauczyłem się rozpoznawać ciężkie bobrowe futro prałata Kakowskiego, wytarte i, mam wrażenie, nieraz nicowane paletko redaktora Bolesława Limanowskiego, fantazyjną pelerynę hrabiego Potockiego zwanego powszechnie Guciem, doskonale skrojone palto Romana Dmowskiego, czerkieskę złotem szamerowaną i szablę księcia Imeretyńskiego, szary cylinder hrabiego Szuwałowa czy wreszcie sukienną kurtę przyjeżdżającego ze Lwowa Ludwika Kulczyckiego, w której kieszeni wyczuwałem zawsze jakiś niepokojący ciężar. Nieco pózniej, przysłuchując się przyciszonym rozmowom prowadzonym w okryciu palmy czy też głośnym dysputom na mojej sąsiadce kanapce w stylu ludwikowskim, wprowadziłem nową odmianę tej zabawy, starając się odgadnąć już nie osobę, ale poglądy,
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkwiatpolny.htw.pl
|
|
Cytat |
Dobre pomysły nie mają przeszłości, mają tylko przyszłość. Robert Mallet De minimis - o najmniejszych rzeczach. Dobroć jest ważniejsza niż mądrość, a uznanie tej prawdy to pierwszy krok do mądrości. Theodore Isaac Rubin Dobro to tylko to, co szlachetne, zło to tylko to, co haniebne. Dla człowieka nie tylko świat otaczający jest zagadką; jest on nią sam dla siebie. I z obu tajemnic bardziej dręczącą wydaje się ta druga. Antoni Kępiński (1918-1972)
|
|