|
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
termin narady. Proszę leżeć spokojnie. - Margaret Keister- meyer zawahała się przez chwilę. - Czy wie pan, gdzie jest teraz Kitt? Na wszelki wypadek, gdybyśmy go potrzebo- wali... - Pojechał do swojego domu - odparł Tray. Jak przez soczewkę patrzył na Margaret przez leżącą na piersi szklan- kę. - Wrócił na to swoje cholerne ranczo. Margaret, on ją wziął ze sobą. Jeśli naprawdę myśli, że pozwolę mu naroz- rabiać, to jest idiotą. Dbałem o Kitta przez dwadzieścia lat, przez całe dorosłe życie płaciłem cholerne podatki i ra- chunki. Do diabła z tym wszystkim! Podniósł wzrok i popatrzył na sekretarkę. S R Przerażona Margaret Keistermeyer spoglądała w mil- czeniu na szefa. - Wezmę się za to wszystko - enigmatycznie oznajmił Tray. -I wie pani, co się stanie? Nie zamierzam przy tym grać fair. W tym momencie Margaret Keistermeyer uciekła z po- koju. Od razu Jenny wiedziała, że popełniła błąd. Drobny? Szczerze mówiąc, błąd kolosalny. Zrozumiała to w chwili, w której zgodziła się wraz z Kittem Malone opuścić ośrodek White Mesa. Nie chciała nigdzie z nim jechać, zwłaszcza na jakieś odludne ranczo na pustyni. Ale to uczyniła. Dlaczego? Powód był prosty. Bo Tray Malone przekazał ją bratu jak parę rękawiczek. Poczuła się zdradzona i skrzywdzona, lecz milczała. Tray Malone okazał się wstrętnym hipokrytą. Szowini- stą. Człowiekiem bez serca. I znów napytała sobie biedy. Podczas dwugodzinnej jazdy na ranczo ani słowem nie odezwała się do Kitta. Nie była w stanie mówić. Ze zde- nerwowania rozbolał ją żołądek. Podchodził do gardła. Jenny obawiała się, że jeśli otworzy usta, może zacząć wymiotować w samochodzie. Kitt nie zwracał uwagi na jej uporczywe milczenie. Pro- wadził mały sportowy samochód Jenny, nie zważając na żadne ograniczenia szybkości. Przez całą drogę gadał jak nakręcana zabawka o swoim ranczu, tłustej świni, którą trzymał jako zwierzę domowe, a także o zamiarze wybu- dowania pewnego dnia na podwórzu za domem łazni, która S R mogłaby pomieścić dwanaście osób. A dokładniej, dla dwunastu kobiet. Tym razem na dobre pokpiłam sprawę, ponuro pomy- ślała Jenny. To, co się działo, było gorsze niż odkrycie, że narzeczo- ny rzucił ją dla striptizerki. To, co się działo, było gorsze niż obserwowanie, jak spala się doszczętnie jej dom. To, co się działo, było wynikiem całkowitej utraty przez nią kontroli nad swoim życiem. Droga, którą kroczyła Jenny, prowadziła od rondla z rozgrzanym olejem do pożaru i do... Właściwie do cze- go? Do czyśćca? Do czeluści piekieł? Do spopielenia? Spod półprzymkniętych powiek popatrzyła na Kitta. Je- go jedwabiste, rozjaśnione słońcem włosy tworzyły aureolę wokół miłej twarzy. Uśmiechał się promiennie jak dziecko i miał na sobie bawełnianą koszulkę z wizerunkiem Mysz- ki Miki. Wcale nie przypominał szatana. Dlaczego więc Jenny tak bardzo się obawiała, że zaraz pokaże jej diabel- skie różki? Nie była to prawda, że miała w nosie Traya Malone'a. Nawet teraz myślała o nim z nadzieją i bólem serca. Nie istniało żadne logiczne uzasadnienie, dlaczego w tak krót- kim czasie zainteresowała się poważnie tym prawie obcym mężczyzną. Było to tym bardziej dziwne, że łączyło ich niewiele. A raczej wszystko i nic. Nieme przyrzeczenie przyjemności i smutku, słodkie oczekiwanie i skrajna bez- nadziejność... Wszystko to było okropnie zagmatwane. W każdym razie Jenny czuła, że los zrobił jej psikusa. Jeśli chodzi o fatum, trzeba mieć się na baczności, uznała. Bo - o czym zdążyła się już przekonać na własnej skórze - wszystkiego można było się po nim spodziewać. S R Po dwóch godzinach jazdy w obłokach piasku wznieca- nego przez wiatr, w blasku prażącego słońca, dojechali do miejsca, w którym szosa zamieniła się w wąską drogę. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki otaczająca ich do- tychczas równina przekształciła się w księżycowy krajo- braz. Tu i ówdzie wyrastały z ziemi wysokie wieże z pia- skowca, rzezbione od stuleci przez wiatry i wodę. Tutaj, w samym środku tego niesamowitego krajobrazu, u podnóża niewielkiej wyżyny, znajdowała się farma Kitta. Po podwórzu ogrodzonym drutem uganiało się stado krzykliwych kaczek. Właściciel tego dziwacznego rancza podjechał pod za- rdzewiałą furtkę i wysiadł z samochodu. Jenny przezornie została w środku. - Nic ci nie zrobią - zapewnił ją Kitt, patrząc z rozczu- leniem na rozbiegane i rozkrzyczane stado. One tylko udają, że są grozne. Nazywam je moimi kaczymi strażni- kami. Na pierwszy rzut oka wydają się grozniejsze niż rozjuszony byk. - Te duże ptaki to nie są kaczki - ponuro stwierdziła Jenny. - Mają jadowite żądła. - To są gęsi, słonko. Nie mają żadnych jadowitych żądeł, lecz tylko niezwykle silne dzioby. - Kitt otworzył drzwi wozu od strony Jenny i wyciągnął ją ze środka. - Przyznaję, że moje kaczki z trudem oswajają się z nie- znajomymi, ale jestem przekonany, że polubisz Dinah-Lee. Mieszka w zagrodzie na podwórzu za domem, lecz kiedy tu przyjeżdżam, pozwalam jej biegać do woli, tam, gdzie jej się podoba. Zobaczysz, jest niezwykle sympatyczna. I czuła. Lubi, jak się ją drapie po łbie. - Dinah-Lee? - słabym głosem powtórzyła Jenny, peł- na najgorszych przeczuć. S R Gdy Kitt otwierał frontowe drzwi domu, nie spuszczała wzroku z głośno syczących gęsi. - Moja świnka - wyjaśnił Kitt. - Jazda stąd, pierzaste diabły! Jazda! Jenny, popatrz, jak się denerwują i stroszą pióra, kiedy są zaniepokojone najazdem na ich terytorium. Prawda, że wyglądają ślicznie? Na wszelki wypadek trzy- maj się z daleka od tych bestii. Jenny uczepiła się kurczowo koszulki Kitta i szła tuż za nim. Przez całą drogę obawiała się ataku kaczo-gęsiego oddziału. Jazgoczące stado zamierzało wejść do środka domu, lecz Kittowi w ostatniej sekundzie udało się zatrzas- nąć przed nimi drzwi. - Hodując kaczki, człowiek nigdy nie odczuwa samo- tności - oznajmił Kitt. - A więc jesteśmy na miejscu. Oto, dziecinko, mój dom. Zbudowany własnymi, tymi oto spra- cowanymi rękami. Co ty na to? Jenny rozejrzała się wokół siebie. Jej oczy rozszerzyły się ze zdziwienia. W niewielkim pomieszczeniu znajdowa- ło się parę mebli, starych gratów, zupełnie do siebie nie pasujących. Z wypłowiałych, przetartych obić wystawała pożółkła wyściółka. Podłogę z desek pokrywała gruba war- stwa kurzu. Powierzchnię mieszkalną od kuchennej oddzielał tylko wolno stojący kaflowy piec. W zlewie walały się sterty brudnych naczyń. We wszystkich kątach zwisały z sufitu długie lepy na muchy. - Nigdy nie widziałam czegoś takiego - wyjąkała Jen- ny. Była przerażona. - Ciasne, ale własne. - Kitt popchnął Jenny w stronę otwartych drzwi. - A niebawem ujrzysz pomnikowe dzieło mych rąk. Popatrz na to łoże. Jenny zagryzła wargę. Aóżko. Było ogromne i masyw- S R
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkwiatpolny.htw.pl
|
|
Cytat |
Dobre pomysły nie mają przeszłości, mają tylko przyszłość. Robert Mallet De minimis - o najmniejszych rzeczach. Dobroć jest ważniejsza niż mądrość, a uznanie tej prawdy to pierwszy krok do mądrości. Theodore Isaac Rubin Dobro to tylko to, co szlachetne, zło to tylko to, co haniebne. Dla człowieka nie tylko świat otaczający jest zagadką; jest on nią sam dla siebie. I z obu tajemnic bardziej dręczącą wydaje się ta druga. Antoni Kępiński (1918-1972)
|
|