|
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
rzeczywistości był to mocno przedwojenny wehikuł napędzany parą, niegdyś rozpowszechniony na Bałkanach. Miller ze zdumieniem przyjrzał się spowitej dymem ciężarówce i zwrócił się do Neufelda. - Pan to nazywa pojazdem? - spytał. - Może pan to sobie nazywać jak chce. Chyba że wolicie iść na piechotę. - Dziesięć kilometrów? To już wolę narazić się na uduszenie. Miller wdrapał się na ciężarówkę, reszta za nim, aż wreszcie na zewnątrz pozostali tylko Neufeld z Drosznym. - Oczekuję, że wrócicie jutro przed południem - powiedział Neufeld. - Jeżeli w ogóle wrócimy - odparł Mallory. - Jeśli przesłano przez radio wiadomość... - Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą - odrzekł obojętnie Neufeld. Z potężnym grzechotem, trzęsąc się, dymiąc i wypuszczając parę, wśród obfitego akompaniamentu kaszlu tych, którzy z zaczerwienionymi oczami siedzieli na jej osłoniętej brezentem skrzyni, ciężarówka szarpnęła bez przekonania ruszając i potoczyła się wolno dnem doliny. Neufeld i Droszny patrzyli za nią. - Szczwane lisy - powiedział Neufeld, kręcąc głową. - Bardzo szczwane lisy - przyznał Droszny. - Ale chcę dostać tego dużego, kapitanie. Neufeld klepnął go w ramię. - Dostaniesz go, przyjacielu - przyrzekł. - No, już ich nie widać. Czas na pana. Droszny skinął głową i przerazliwie zagwizdał na palcach. Z oddali doleciał warkot zapalanego silnika, a wkrótce potem zza kępy sosen wyłonił się stary fiat, nadjechał po ubitym śniegu głośno dzwoniąc łańcuchami przeciwśnieżnymi i zatrzymał się przy dwóch mężczyznach. Droszny zajął siedzenia obok kierowcy i wóz ruszył śladami ciężarówki. V. PITEK, GODZ. 03:30-05:00 Czternastu ludzi stłoczonych na wąskich bocznych ławkach pod brezentową budą ciężarówki w żaden sposób nie mogło nazwać tej jazdy przyjemną. Na siedzeniach nie było poduszek, pojazd nie miał najwyrazniej żadnych resorów, a zle umocowana plandeka przepuszczała do środka w równych proporcjach olbrzymie ilości lodowatego nocnego powietrza i szczypiącego w oczy dymu. Mallory pomyślał, że przynajmniej skutecznie pomaga im to nie zasnąć. Naprzeciwko niego siedział Andrea, na którym gęsta dusząca atmosfera pod budą ciężarówki nie robiła żadnego wrażenia, co wcale nie było zaskoczeniem, jeśli zważyć, że gryzący i natrętny dym z pojazdu był drobiazgiem wobec wyziewów czarnego cygara, które Grek ściskał w zębach. Andrea leniwie spojrzał przed siebie i pochwycił wzrok Mallory ego. Mallory skinął mu głową, a był to ruch tak nieznaczny, że uszedłby uwagi nawet najbardziej podejrzliwych. Andrea wolno spuścił oczy i zatrzymał wzrok na prawej, swobodnie spoczywającej na kolanie ręce przyjaciela. Mallory oparł się plecami o burtę i westchnął, a jego prawa ręka zaczęła się ześlizgiwać w dół, aż jej kciuk wskazał wprost na podłogę. Andrea wydmuchnął z ust kolejną, godną Wezuwiusza chmurę gryzącego dymu i obojętnie odwrócił wzrok. Grzechocząca, zgrzytająca, spowita dymem ciężarówka przez kilka kilometrów jechała dnem doliny, aż wreszcie skręciła w lewo na jeszcze węższy szlak i zaczęła piąć się w górę. W niecałe dwie minuty potem, jadący za nią fiat, który wiózł na przednim siedzeniu Drosznego, wykonał ten sam skręt. Stok był w tym miejscu tak stromy, a koła ciężarówki traciły na oblodzonej nawierzchni tyle siły napędowej, że wiekowy napędzany drewnem i parą wehikuł jechał w tempie niewiele szybszym od spacerowego. Jadący nim Andrea i Mallory jak zwykle czuwali, ale Miller i trzech sierżantów chyba się zdrzemnęli, trudno powiedzieć, ze zmęczenia, czy też z powodu pierwszych skutków zaczadzenia. Siedzący przy sobie Petar i Maria zapewne spali. Natomiast Czetnicy chyba nie mogli już być bardziej rozbudzeni niż w tej chwili i po raz pierwszy przestali się kryć z tym, że rozdarcia i dziury w brezentowej plandece nie powstały przypadkowo. Sześciu ludzi Drosznego klęczało bowiem na ławach, wystawiając lufy pistoletów maszynowych przez dziury w brezencie. Było jasne, że ciężarówka przejeżdża przez tereny partyzanckie, a przynajmniej przez ziemię niczyją na tym dzikim, surowym terytorium. Czetnik klęczący na samym przodzie nagle oderwał twarz od dziury w plandece i kolbą pistoletu zastukał w szoferkę. Ciężarówka charcząc zahamowała z ulgą. Rudobrody czetnik zeskoczył na ziemię, rozejrzał się szybko, czy nie ma zasadzki, a potem pokazał innym, by wysiedli, wielokrotnymi ponaglającymi ruchami ręki jasno dając do zrozumienia, że nie uśmiecha mu się marudzić w takim miejscu ani chwili dłużej, niż to niezbędne. Jeden po drugim Mallory i towarzysze zeskoczyli w zmarznięty śnieg. Reynolds pomógł zsiąść na ziemię niewidomemu śpiewakowi i wyciągnął rękę, chcąc pomóc jego gramolącej się przez tylną klapę siostrze. Bez słowa odtrąciła jego dłoń i zgrabnie zeskoczyła. Zdziwiony Reynolds popatrzył na nią z urazą. Mallory spostrzegł, że ciężarówka zatrzymała się na wprost leśnej polany. Cofając się, manewrując i wypuszczając jeszcze gęstsze kłęby dymu, wykorzystała tę wolną przestrzeń, by w nadzwyczaj krótkim czasie zawrócić, i z brzękiem potoczyła się w dół leśnym duktem z prędkością znacznie większą niż przy wjezdzie. Czetnicy gapili się beznamiętnie ze skrzyni odjeżdżającego pojazdu, bez jednego gestu pożegnania. Maria wzięła Petara za rękę, spojrzała chłodno na Mallory ego, gwałtownie odwróciła
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkwiatpolny.htw.pl
|
|
Cytat |
Dobre pomysły nie mają przeszłości, mają tylko przyszłość. Robert Mallet De minimis - o najmniejszych rzeczach. Dobroć jest ważniejsza niż mądrość, a uznanie tej prawdy to pierwszy krok do mądrości. Theodore Isaac Rubin Dobro to tylko to, co szlachetne, zło to tylko to, co haniebne. Dla człowieka nie tylko świat otaczający jest zagadką; jest on nią sam dla siebie. I z obu tajemnic bardziej dręczącą wydaje się ta druga. Antoni Kępiński (1918-1972)
|
|