|
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
policzka, którego on przed chwilą dotykał. - Niech Bóg się nad nami zlituje, Robinie, co myśmy zrobili? Rozdział 9 Bethany stała ostrożnie na krześle ukrytym za domowej roboty kurtyną. Wszystko było gotowe do przedstawienia. Starała się nie poruszać marionetką z obawy, że w ostatniej chwili poskręcają się jej sznurki. Dwadzieścia siedem osób zjechało do Crescent Hill na kolację wigilijną i przewidziane potem tańce. Wszyscy należeli do rodziny, licznie rozsianej po całej kolonii. Teraz ci wujowie, kuzyni i ciotki czekali w holu na spektakl, gawędząc z ożywieniem, weseli, syci smakołyków, ciekawi atrakcji. Jutro będzie tu jeszcze gwarniej, ponieważ dołączą do nich zaproszeni na ślub przyjaciele i sąsiedzi - w sumie około pięćdziesięciu osób. Patrząc na ten rozgadany tłumek, Bethany musiała przyznać, że nigdy jeszcze w Crescent Hill nie było tak uroczystej atmosfery. Girlandy z jedliny i ostrokrzewu wiły się wzdłuż balustrady i oplatały każdy obraz na ścianie, nad wejściem wisiały gałązki jemioły, piramidy pomarańcz na srebrnych paterach piętrzyły się na stołach i blatach kredensów. Powietrze było przesycone zapachem sosny i liści wawrzynu - tak pachniały perfumowane świece, które matka wyciągała tylko na Boże Na- rodzenie. Z salonu dochodziło ciche zawodzenie skrzypiec. To trzech irlandzkich grajków, na co dzień członków załogi kapitana Sparhawka, stroiło instrumenty. Po spektaklu miały przecież być tańce. W pierwszym rzędzie zasiedli już rodzice i babka z jedną ze swych żyjących jeszcze sióstr. Jon trzymał na kolanach małego Jeremiaha, który zaczynał już się niecierpliwić, a honorowe miejsce na środkowym fotelu zajął William. Gdy ich spojrzenia się skrzyżowały, posłał jej promienny uśmiech i pokiwał S R porozumiewawczo głową, jakby na znak, że wszystko pójdzie dobrze. Zmusiła się, by odwzajemnić ten uśmiech. - Jest cudownie, prawda, Bethany? - zapytała szeptem Rachel, też już gotowa do przedstawienia. Oczy jej błyszczały, tym razem z przejęcia, a nie z gorączki, która odeszła równie szybko jak przyszła. - To chyba najbardziej udane święta w naszym domu! - Na pewno najdumniejsze, ale czy najlepsze? - mruknęła Bethany. Było jej przykro, że w ciągu ostatnich trzech dni wszyscy zdążyli już zauważyć jej zgaszony wzrok i brak entuzjazmu, ale nie umiała zapanować nad sobą. - Mówisz tak, głuptasku, bo jutro wychodzisz za mąż i po prostu okropnie się boisz. - Rachel zrobiła błazeńską minę. - Jerusa powiedziała mi, że za rok będzie u nas o jedną osobę więcej, bo ty urodzisz dzidziusia. - Rachel, przestań! - Czy panie są gotowe? - Robin podszedł wreszcie do nich i wskoczył na ostatnie z trzech krzeseł ustawionych za kurtyną. Nie zwlekając dłużej, postawił Dafnisa na scenie. Cień świecy, który padał mu na twarz, zdawał się wydłużać jego i tak zmęczone rysy. Przy wigilijnym stole nie odezwał się prawie do nikogo i jako jedyny mężczyzna nie wypił słynnego ponczu kapitana Sparhawka, w skład którego wchodził miejscowy rum, sherry, brandy, ubite jaja i śmietanka. Nawet nie umoczył w nim ust. Zniknęło gdzieś pogodne usposobienie Robina, tak jak zdawkowa grzeczność zastąpiła nieśmiały uśmiech Bethany i jej skłonność do żartów. Od tej zimowej nocy sprzed trzech dni, która przyniosła im mękę i upojenie, wiedzieli, że nie mają wyboru. Ona poślubi Williama, on odpłynie do Anglii, a czas i odległość zatrą to, co zaszło między nimi, i wszystko będzie tak, jak gdyby nic się nigdy nie wydarzyło. Jerusa stanęła obok sceny i cienkim stoczkiem pozapalała światła rampy, S R czyli ogarki świecy w miseczkach do deseru. Publiczność zastygła w oczekiwaniu. Bethany rzuciła jeszcze pospieszne spojrzenie na Williama. Uśmiechał się spokojnie, a jego szczęście było tak oczywiste, że jej przepełnione poczuciem winy serce niemal przestało na chwilę bić. Boże, oddałaby wszystko, żeby cofnąć czas i poczuć się tak jak wtedy, kiedy obiecywała mu swą rękę! - Przyszedł czas Bożego Narodzenia - zaczęła uroczyście Rachel, gdy jej anioł sfrunął na scenę i zatrzepotał złotymi skrzydłami. - Czas świętowania, wesela i wzajemnej miłości, który nastaje nawet dla śmiertelnych stworzeń bożych. Dafnis przemierzył właśnie spokojnym krokiem całą szerokość sceny, podśpiewując sobie pod nosem. Jego piosenkę Robin ułożył specjalnie na tę okazję, a była ona czymś pośrednim między ptasim śpiewem i miauczeniem kota. Przez widownię przeszła fala śmiechu. Działając po tygodniach prób prawie jak automat, Bethany natychmiast wysłała Chloe na jego spotkanie. Piskliwy głosik pasterki wyrażał taki entuzjazm, że jeden z braci Bethany, porwany ogólną wesołością, pozwolił sobie nawet krzyknąć nieprzyzwoitą uwagę. Następujące kolejno wybuchy śmiechu i głośny aplauz doprowadziły do tego, że Bethany już tylko grała, zapominając o napięciu, żalu, niepokoju. I jej, i Robinowi szło lepiej niż w czasie którejkolwiek próby, po prostu dwoili się i troili. Zapał Dafnisa osiągnął taki stan, że rozochocony pasterz wpadł na świątynię z kartonu i przewrócił ją, grzebiąc na chwilę pod jej ruinami biedną pasterkę. Wreszcie anioł wygłosił ustami Rachel końcowe przemówienie, złożył wszystkim życzenia, Dafnis i Chloe zaś odtańczyli wielki finał. Dafnis podniósł rękę do serca, lecz wtedy zamiast zwariowanej, pompatycznej deklaracji, podobnej do innych jego wrzasków, rozległy się tylko dwa słowa wypowiedziane prawdziwym głosem Robina: - Kocham cię. Oniemiała Bethany dopiero po chwili odważyła się rzucić Robinowi niespokojne spojrzenie. Wyglądał trochę niesamowicie, ponieważ świece rzucały S R od dołu cienie na jego twarz. Popatrzyła mu w oczy i nie miała już wątpliwości. Dotąd mówił jej, że jest mądra, rozsądna, piękna, ale nigdy jeszcze nie powiedział, że ją kocha. - Ja też cię kocham - odpowiedziała jednym tchem, zapominając o Chloe, która zawisła bezwładnie nad sceną. - Och, jak bardzo cię kocham! Zaszokowana sala umilkła. To była ciężka, brzemienna cisza. Tylko dwuletni Jeremiah odważył się ją przerwać swą dziecięcą paplaniną. - Już poszły? - zapytał rozczarowany, wiercąc się ojcu na kolanach. - Wszystkie lale już sobie poszły? William poderwał się na równe nogi i zaczął klaskać ze wszystkich sił.
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkwiatpolny.htw.pl
|
|
Cytat |
Dobre pomysły nie mają przeszłości, mają tylko przyszłość. Robert Mallet De minimis - o najmniejszych rzeczach. Dobroć jest ważniejsza niż mądrość, a uznanie tej prawdy to pierwszy krok do mądrości. Theodore Isaac Rubin Dobro to tylko to, co szlachetne, zło to tylko to, co haniebne. Dla człowieka nie tylko świat otaczający jest zagadką; jest on nią sam dla siebie. I z obu tajemnic bardziej dręczącą wydaje się ta druga. Antoni Kępiński (1918-1972)
|
|