|
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Pistolet gazowy - wyjaśniłem. Kiwnęła głową. Wyjęła z kieszeni rewolwer na naboje kabekaesowe. Słyszałem, że używali takich czeczeńscy bojownicy. Produkowane przez miejscowych ślusarzy ze stali narzędziowej nie miały imponującego kalibru, ale za to były aż dwunastostrzałowe. Jej kuzynka była wyposażona w jakąś straszną armatę. Ze zdumieniem rozpoznałem rewolwer nambu produkowany w latach trzydziestych w Japonii. Znałem tę broń, miała kaliber dziewięć milimetrów i potężnie kopała przy każdym strzale. - Czy odrobinkę nie przesadzacie? - zaniepokoiłem się. - To może być pułapka - wyjaśniła Stasia. - A dokładniej mówiąc, możemy im się wpakować prosto do warsztatu. Miała rację! Podeszliśmy pod drzwi. Już miałem nacisnąć guzik domofonu, gdy spostrzegłem, że nie zatrzaśnięto ich. - Wchodzimy - zaproponowałem. Wśliznęliśmy się do środka. Hol był ciemny, ale z biblioteki padał na podłogę snop jasnego światła. Poblask wyławiał z mroku wirujące niezmordowanie detale perpetum mobile. Usłyszeliśmy głosy. Ostrożnie podkradłem się pod drzwi. - Ebonit, który wykupiliście, jest nam na gwałt potrzebny - poznałem głos Sidorowa. - Rozumiem, że wam także... - W zasadzie nasze doświadczenia mogą poczekać - poznałem głos naszego niedawnego rozmówcy. - Poza tym od biedy moglibyśmy przetopić tę odrobinę, którą mamy... - W centrali zaopatrzenia szkół obiecali sprowadzić kolejną porcję tarcz za mniej więcej dwa tygodnie - kapitan jakby odzyskiwał pewność siebie. - Rozumiem, że dwa tygodnie to dla panów spore opóznienie, ale może skromny datek na rozwój Stowarzyszenia Wynalazców i Racjonalizatorów pozwoli złagodzić tę uciążliwość. - Co ty na to, Ihor? - bibliotekarz zapytał kogoś trzeciego. - Myślę, że wszystko zależy od wysokości datku - głos wskazywał na człowieka mocno już posuniętego w latach. Wycofaliśmy się przed budynek. - My to mamy szczęście - powiedziała Kasia. - Co robimy? - Przyszedł tu na piechotę - mruknąłem. - Nigdzie nie widać samochodu ani nie czeka na niego taksówka. Sądzę, że także na piechotę wróci do ich kwatery. Czyli muszą siedzieć niedaleko. Przyczailiśmy się w bramie jednego z domów. Kapitan Sidorow niebawem wyszedł. Przez ramię miał przerzuconą ciężką torbę. Rozejrzał się uważnie na wszystkie strony, ale nas ukrytych w cieniu bramy nie zauważył. Ruszył w dół do ulicy, a potem skierował się na wschód. Ulicą Gruszewskiego dotarł do prospektu Szewczenki. Tu kręciło się sporo ludzi i można było śledzić go bez trudu. Wędrowaliśmy niestrudzenie jego tropem. Zaszedł na chwilę do sklepu rybnego, mieszczącego także stoisko monopolowe i kantor wymiany walut. Po chwili skręcił w ulicę Czajkowskiego, czyli przedwojenną Chorążczyzny. - Robi się ciekawie - zauważyłem. Agent minął dom inżyniera i zaczął wspinać się pod górę. Musieliśmy zwiększyć odstęp. Było już zupełnie ciemno, a magistrat Lwowa najwyrazniej oszczędzał na oświetleniu tej dzielnicy. Jednak podkute oficerki kapitana wybijały doskonale słyszalne werble na płytach chodnika. Minęliśmy restaurację obwieszoną polskimi tabliczkami. Czyżby kapitan kierował się któregoś z ostatnich domów przy ulicy? Odgłos kroków ucichł. Dobiegliśmy do ostatniego budynku i ostrożnie wyjrzałem zza węgła. Wąska ścieżka i schodki wyłożone drewnem wspinały się na szczyt wzgórza cytadeli. Kapitan drapał się po przegniłych dechach. Po chwili podążyliśmy jego śladem. Szczyt był porośnięty krzewami. Białorusin rozejrzał się raz jeszcze, ale na szczęście nie zdołał nas dojrzeć. Przyspieszył kroku i po chwili zakręcił w stronę starego budynku fortu artyleryjskiego. Zaskrzypiały wrota i niemal natychmiast zatrzasnęły się ze zgrzytem. Stasia zniknęła. Po kilku minutach wróciła. - W środku mieści się magazyn ukraińsko-amerykańskiej firmy farmaceutycznej - poinformowała. - Ciekawe, co by powiedział mój dziadek, gdyby wiedział, że fort, który z takim trudem zdobyli, stał się gniazdem białoruskich szpiegów. - Dziadek zdobył, ale my chyba nie damy rady - mruknąłem. Budynek otaczała dość głęboka fosa przyporowa. Ze strzelnic koło bramy padało światło, widocznie znajdowała się tam stróżówka. To zrozumiałe, magazynu leków nie zostawia się bez nadzoru. Ruszyliśmy wokoło usiłując wypatrzyć jakiś słaby punkt, miejsce, którędy by można wtargnąć do środka. - Wleziemy na drzewo i z góry rzucimy kotwiczkę - zaproponowałem. - Przeleziemy po linie i zakradniemy się z góry na dziedziniec... W tym momencie nadepnąłem na coś miękkiego. To coś wydało zduszony jęk. - Ech, Polacy, zawsze musicie deptać Kozaków - tajemnicza przeszkoda odezwała się głosem Krawczuka. - A co do waszego błyskotliwego planu, górą się nie da, bo zainstalowali czujniki ruchu. Agent kontrwywiadu podniósł się ze ścieżki, na której leżał nakryty płachtą maskującą. - Wybaczcie - zreflektowałem się. - Nic nie szkodzi - przyjął przeprosiny. - To co robimy? - zapytała Stasia. - Sądzę, że mają tam eteroid...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plkwiatpolny.htw.pl
|
|
Cytat |
Dobre pomysły nie mają przeszłości, mają tylko przyszłość. Robert Mallet De minimis - o najmniejszych rzeczach. Dobroć jest ważniejsza niż mądrość, a uznanie tej prawdy to pierwszy krok do mądrości. Theodore Isaac Rubin Dobro to tylko to, co szlachetne, zło to tylko to, co haniebne. Dla człowieka nie tylko świat otaczający jest zagadką; jest on nią sam dla siebie. I z obu tajemnic bardziej dręczącą wydaje się ta druga. Antoni Kępiński (1918-1972)
|
|